To jest Ameryka, to słynne USA! To jest kochany kraj, na ziemi raj! – śpiewano w przedwojennej kabaretowej piosence. Nieznany nam dziś niestety z nazwiska Warmiak, który w 1835. roku nabył majątek ziemski około 4 km od Olsztynka siłą rzeczy nie mógł jej znać. Ale myśleć musiał podobnie, bo nazwał swoje włości na cześć kraju, w którym dorobił się dużych pieniędzy. Inna, bardziej ponura wersja lokalnej legendy głosi, że pieniądze na zakup Ameryki zdobył defraudując fundusze zebrane na pomoc powstańcom listopadowym. W 1932. roku – bez mała wiek później – folwark miał wielkość 228 ha, z czego 170 ha stanowiły grunty orne, a resztę, mniej więcej po połowie – lasy i łąki. Tyle, że wówczas nie była to już Ameryka, bo w 1917. roku majątek wykupił Willy Pagel, kapitan rezerwy pruskiej armii, by w następnym roku zmienić jego nazwę na Pagelshof – tyleż dla uhonorowania rodowego nazwiska, co dla zatarcia śladu po wrogu, który w Wielkiej Wojnie walnie przyczynił się do klęski Niemiec. Po wojnie II Wojnie Światowej, kiedy Prusy Wschodnie dołączono do Polski, folwark upaństwowiono, zamieniając w PGR, a jego nazwę próbowano spolszczyć na Paglewo lub Pagłowo, co jednak, zwłaszcza niewyraźnie wymówione, mogło budzić nieprzyjemne skojarzenia… Koniec końców wrócono do najwcześniejszej historycznie nazwy, choć pewnie zgrzytała ona nieco w uszach władzy ludowej. Dopiero od tego momentu o położonym nieopodal kompleksie leczniczo-uzdrowiskowym zaczęto mówić jako o „szpitalu w Ameryce”. W piśmiennictwie z okresu Prus Wschodnich, a następnie Republiki Weimarskiej otworzona 1-go października 1903. roku placówka konsekwentnie figuruje jako „Lungenheilstätte Hohenstein” – Szpital Chorób Płuc w Olsztynku.
W szpitalu leczono na początku wyłącznie mężczyzn. Większość pacjentów stanowili młodzi (16-30 lat), zarażeni gruźlicą robotnicy fabryczni i rolni. Duża ich część przyjeżdżała na terapię z Królewca. Była ona dla nich szansą na wydłużenie życia, ale rzadko na pełne wyzdrowienie. Mało który był w stanie wrócić później do pracy. Leczono głównie klimatem i dietą, do leków uciekano się tylko w cięższych przypadkach. Główny budynek szpitala – dwupiętrowy kolos składający się z trzech skrzydeł, początkowo mieścił 50 łóżek, ale ich liczbę szybko zwiększono do 84. Chorzy mieszkali w kilkuosobowych salach, choć w budynku znalazło się też sześć „jedynek” za pobyt w których, połączony z lepszym wyżywieniem, należało zapłacić odpowiednio drożej – w 1912. roku doba pobytu w Lungenheilstätte Hohenstein kosztowała 3,5 marki, a w pokoju VIP-owskim – markę więcej. Okna wszystkich pokoi chorych były zwrócone w kierunku południowym. Lekarzy przyzwyczajonych do dzisiejszych standardów zaszokować może fakt, że pacjenci w zakładzie doktora Lievina nie oddawali się wyłącznie błogiemu nieróbstwu.
Szpital pod względem wyżywienia był w pewnym stopniu samowystarczalny także dzięki temu, że chorzy pracowali w ogrodzie warzywnym. Źródła nie wspominają czy pacjenci oporządzali też świnie, które hodowano w oddalonej od głównego budynku oborze (z aromatycznego, sosnowego powietrza do tuczników – nienajlepsze połączenie…). Pod koniec terapii chorych wdrażano do lżejszych fizycznych robót w przyszpitalnym warsztacie. Mankamentem był brak aparatury rentgenowskiej – pacjenci wymagający badania przewożeni byli bryczką aż do szpitala w Nidzicy. Mimo tych niedogodności uzdrowisko pracowało pełną parą, przez cały rok mając praktycznie stuprocentowe obłożenie. Od chwili otwarcia do 1-go kwietnia 1912. roku przez sanatorium przewinęło się 2282 pacjentów. Po zapisaniu się do kolejki oczekujących miejsce w sanatorium dostawało się po 1-2 miesiącach. Pod tym względem kaiserowskie budynek willi dla lekarzy ukryty za konarami drzew Niemcy biją niestety III RP nadrewniana weranda głowę. Z pierwotnej przedwojennej zabudowy szpitala do dziś ocalał okazały gmach główny i willa dla lekarzy, oddana do użytku w 1908. roku. Nie ostała się niestety okazała drewniana weranda, będąca de facto głównym środkiem leczniczym – pacjenci mieli na niej spędzać każdą wolną chwilę, poddając się dobroczynnemu działaniu podolsztyneckiego powietrza. Początkowo była jednopoziomowa, wkrótce dobudowano do niej piętro. Ostatecznie została rozebrana w latach 60-tych.Początki XX wieku to dla dzisiejszego lekarza okres na dobrą sprawę niewyobrażalny. Nie wynaleziono jeszcze antybiotyków, skutkiem czego najmniejsze zakażenia mogły okazać się śmiertelne, a choroby dziś leczone od ręki bądź przynajmniej z dużą skutecznością, jak np. kiła czy gruźlica właśnie, stanowiły nieco tylko odroczony w czasie wyrok śmierci. Gruźlicę leczono głównie klimatycznie, a tak się składało, że teren w okolicy Ameryki/Pagelshofu miał nader korzystne właściwości. Porośnięty był sosnowym starodrzewem, od północy i wschodu chroniły go od wiatru wzgórza, a w pobliżu znajdowało się niewielkie jezioro Pasłęk, mogące służyć za kąpielisko. To skłoniło Verein zur Errichtung von Lungenheilstätten in Ostpreußen e.V (Towarzystwo na rzecz Tworzenia Szpitali Płucnych w Prusach Wschodnich) do wybudowania szpitala nieopodal folwarku. Siostrzaną placówką szpitala w Ameryce był zresztą wybudowany w tym samym czasie szpital w Olsztynie, na dzisiejszej ulicy Jagiellońskiej, który swój specjalistyczny, pulmonologiczny profil zachował do dziś. Dyrektorem został doktor Walther Lievin. Zawiadywał zespołem składającym się z lekarza-asystenta i czterech pielęgniarek. Całość personelu dopełniało kilku pracowników technicznych.
W szpitalu leczono na początku wyłącznie mężczyzn. Większość pacjentów stanowili młodzi (16-30 lat), zarażeni gruźlicą robotnicy fabryczni i rolni. Duża ich część przyjeżdżała na terapię z Królewca. Była ona dla nich szansą na wydłużenie życia, ale rzadko na pełne wyzdrowienie. Mało który był w stanie wrócić później do pracy. Leczono głównie klimatem i dietą, do leków uciekano się tylko w cięższych przypadkach. Główny budynek szpitala – dwupiętrowy kolos składający się z trzech skrzydeł, początkowo mieścił 50 łóżek, ale ich liczbę szybko zwiększono do 84. Chorzy mieszkali w kilkuosobowych salach, choć w budynku znalazło się też sześć „jedynek” za pobyt w których, połączony z lepszym wyżywieniem, należało zapłacić odpowiednio drożej – w 1912. roku doba pobytu w Lungenheilstätte Hohenstein kosztowała 3,5 marki, a w pokoju VIP-owskim – markę więcej. Okna wszystkich pokoi chorych były zwrócone w kierunku południowym.
Lekarzy przyzwyczajonych do dzisiejszych standardów zaszokować może fakt, że pacjenci w zakładzie doktora Lievina nie oddawali się wyłącznie błogiemu nieróbstwu. Szpital pod względem wyżywienia był w pewnym stopniu samowystarczalny także dzięki temu, że chorzy pracowali w ogrodzie warzywnym. Źródła nie wspominają czy pacjenci oporządzali też świnie, które hodowano w oddalonej od głównego budynku oborze (z aromatycznego, sosnowego powietrza do tuczników – nienajlepsze połączenie…). Pod koniec terapii chorych wdrażano do lżejszych fizycznych robót w przyszpitalnym warsztacie. Mankamentem był brak aparatury rentgenowskiej – pacjenci wymagający badania przewożeni byli bryczką aż do szpitala w Nidzicy. Mimo tych niedogodności uzdrowisko pracowało pełną parą, przez cały rok mając praktycznie stuprocentowe obłożenie. Od chwili otwarcia do 1-go kwietnia 1912. roku przez sanatorium przewinęło się 2282 pacjentów.
Po zapisaniu się do kolejki oczekujących miejsce w sanatorium dostawało się po 1-2 miesiącach. Pod tym względem kaiserowskie budynek willi dla lekarzy ukryty za konarami drzew Niemcy biją niestety III RP nadrewniana weranda głowę. Z pierwotnej przedwojennej zabudowy szpitala do dziś ocalał okazały gmach główny i willa dla lekarzy, oddana do użytku w 1908. roku. Nie ostała się niestety okazała drewniana weranda, będąca de facto głównym środkiem leczniczym – pacjenci mieli na niej spędzać każdą wolną chwilę, poddając się dobroczynnemu działaniu podolsztyneckiego powietrza. Początkowo była jednopoziomowa, wkrótce dobudowano do niej piętro. Ostatecznie została rozebrana w latach 60-tych.Początki XX wieku to dla dzisiejszego lekarza okres na dobrą sprawę niewyobrażalny. Nie wynaleziono jeszcze antybiotyków, skutkiem czego najmniejsze zakażenia mogły okazać się śmiertelne, a choroby dziś leczone od ręki bądź przynajmniej z dużą skutecznością, jak np. kiła czy gruźlica właśnie, stanowiły nieco tylko odroczony w czasie wyrok śmierci. Gruźlicę leczono głównie klimatycznie, a tak się składało, że teren w okolicy Ameryki/Pagelshofu miał nader korzystne właściwości. Porośnięty był sosnowym starodrzewem, od północy i wschodu chroniły go od wiatru wzgórza, a w pobliżu znajdowało się niewielkie jezioro Pasłęk, mogące służyć za kąpielisko. To skłoniło Verein zur Errichtung von Lungenheilstätten in Ostpreußen e.V (Towarzystwo na rzecz Tworzenia Szpitali Płucnych w Prusach Wschodnich) do wybudowania szpitala nieopodal folwarku. Siostrzaną placówką szpitala w Ameryce był zresztą wybudowany w tym samym czasie szpital w Olsztynie, na dzisiejszej ulicy Jagiellońskiej, który swój specjalistyczny, pulmonologiczny profil zachował do dziś. Dyrektorem został doktor Walther Lievin. Zawiadywał zespołem składającym się z lekarza-asystenta i czterech pielęgniarek. Całość personelu dopełniało kilku pracowników technicznych.
Kryzys placówki rozpoczął się wraz z wybuchem I Wojny Światowej. 1.08.1914 zwolniono do domów praktycznie wszystkich pacjentów pozostawiono tylko pięciu najciężej chorych, by przysposobić szpital na potrzeby armii. Od 1.05.1915 sanatorium wznowiło działalność, przyjmując naraz po stu chorych na gruźlicę żołnierzy, jednak w warunkach wojennych szpital nie mógł wyżywić tylu pacjentów i ich liczbę szybko zredukowano. Lungenheilstätte Hohenstein zaczęło popadać w ruinę. Wkrótce po wznowieniu przyjęć cywili, w listopadzie 1919. roku pacjenci masowo wypisali się z nieogrzewanego i źle zaopatrzonego w żywność szpitala.
Kolejny exodus chorych miał miejsce w styczniu 1921. roku. Tym razem narzekano nie tylko na głód i chłód (ponoć w pokojach zamarzały płynne lekarstwa!), ale też na wojskowy dryl, jaki miał wśród pacjentów uskuteczniać doktor Lievin. W tej sytuacji jego dni jako dyrektora były policzone – pół roku później został zdymisjonowany. Ciekawie natomiast potoczyły się losy jego urodzonego w Olsztynku syna Alberta, który początkowo zamierzał pójść w ślady ojca i zdał na medycynę, ale z przyczyn finansowych musiał przerwać studia. Spróbował więc szczęścia na innym polu – zmienił nazwisko na bardziej wytwornie brzmiące Lieven i został aktorem. W 1937. roku razem z żoną Żydówką przeniósł się do Anglii, gdzie nie narzekał na brak pracy – poza teatrem sporo udzielał się w filmie, bez oporów grał role „złych” Niemców w wojennych produkcyjniakach. Do ojczyzny wrócił w 1951 roku i z powodzeniem kontynuował karierę. Możemy go oglądać choćby w filmie Działa Nawarony jako dowódcę niemieckiego garnizonu na wysepce, którą bohatersko szturmują Gregory Peck, Anthony Quinn i David Niven. Pod nowym kierownictwem doktora Seleckera szpital nie przetrwał zresztą długo, nawet pomimo otwarcia podwojów dla lżejszych przypadków chorób płuc – szalejąca w Republice Weimarskiej hiperinflacja przerwała chwilowo jego działalność w 1923. roku. Przekazy z lat 1923-1930 są nader skromne, pewne jest jednak, że kolejny dyrektor, dr Theodor Schankath przywrócił szpitalowi na kilka lat nadszarpniętą wcześniej renomę, by ostatecznie przegrać z kolejną falą kryzysu. Przez 3 lata budynek stał pusty. W latach 1933-37 służył jako dom wczasowy dla pracowników państwowych. Kwaterowali w nim też robotnicy pracujący przy państwowych inwestycjach: budowie mauzoleum marszałka Hindendburga Tannenberg-Denkmal oraz lotniska wojskowego w pobliskich Gryźlinach. Do roli gruźliczego sanatorium, ponownie pod kierownictwem Schankatha, szpital powrócił w 1937. roku. Podczas II wojny światowej kompleks ponownie oddano na potrzeby wojska, tym razem służył jako zaplecze dla Luftwaffe. Jako obiekt o znaczeniu strategicznym szpital został odpowiednio umocniony, a budynki okopcono sadzą, by utrudnić rozpoznanie radzieckiemu lotnictwu – w pracach uczestniczyli też więźniowie obozu jenieckiego w Królikowie. Gwałtowne przerwanie frontu przez armię radziecką w styczniu 1945. roku zmusiło niemiecki personel do błyskawicznej ewakuacji. Jeden z pracowników licząc, że jeszcze do Ameryki powróci, pod dużym, charakterystycznym kamieniem na dziedzińcu zakopał skrzynię z porcelaną. Po latach do szpitala przyjechała jego córka. Dyrekcja pozwoliła jej odkopać rodzinny majątek, ale niestety po kilku dziesięcioleciach i masie robót budowlanych dziedziniec wyglądał już zupełnie inaczej, a i kamień parę razy przesunięto. Wobec powyższego nieszczęsna kobieta odstąpiła od zamiaru, a skrzynia czeka na odkrycie już 75 lat. Może kiedyś ktoś ją odnajdzie? Może ocaleje w całości choć jedna filiżanka?…
Zimą 1945 r., po zajęciu Prus Wschodnich przez Armię Czerwoną w gmachu szpitala zakwaterowano żeński personel wojskowy z oddziału, który przejął lotnisko w Gryźlinach. Budynek został pewnej nocy zaatakowany przez ukrywające się w lesie niedobitki niemieckich oddziałów, ale atak odparto z pomocą radzieckich żołnierzy, którzy stacjonowali nieopodal w wiosce. 30 lat później, 7 maja 1975. roku, dwa dni przed hucznie obchodzoną w PRL rocznicą „zwycięstwa nad niemieckim faszyzmem” do szpitalnej szkoły zawitał szczególny gość – leciwy Rosjanin, dawniej radziecki żołnierz biorący udział w potyczce o szpital. Ponoć zachował znakomitą pamięć terenu, pokazując dzieciom z przyszpitalnej szkoły miejsca poszczególnych starć i dawno zasypanych lejów po granatach. Data, jak i opieka, którą roztaczał nad gościem major Wojska Polskiego z olsztyńskiego garnizonu, znamionują propagandową ustawkę, tym niemniej wspomnienia Rosjanina były cennym świadectwem historycznym. Doktor Schankath po wojnie ewakuował się z rodziną do Niemiec, gdzie praktykował jako… ginekolog położnik w saksońskim Wunstorfie. Dał zresztą początek małej lekarskiej dynastii. Jego syn, urodzony w Olsztynku Wolf-Rüdiger, jako medyk opiekował się potem wieloma pacjentami, których porody odebrał jego ojciec, a wnuczka Felicia została stomatologiem. Po zakończeniu II wojny światowej szpital przez kilka lat stał pusty, stanowiąc łakomy kąsek dla szabrowników, co zmusiło władze Olsztynka do zatrudnienia pary stróżów. W 1948 roku Zakład Ubezpieczeń Społecznych, pod którego zarządem znalazł się szpital, zadecydował o przekształceniu go w sanatorium przeciwgruźlicze dla dzieci. Do przeprowadzenia remontu wyznaczono inspektora Antoniego Miśkiewicza, który z zadaniem wyrobił się jeszcze przed końcem roku. 21.11.1948 r. szpital przyjął swoją pierwszą pacjentkę, dwunastoletnią dziewczynkę z województwa białostockiego. Pierwszym lekarzem pracującym w sanatorium był dr Feliks Klikowicz, postać naprawdę nietuzinkowa – repatriant z Wileńszczyzny, niezmordowany organizator medycyny w okolicach Olsztynka (dzięki niemu powstał tam pierwszy po wojnie ośrodek zdrowia i izba porodowa), jedyny mieszkaniec Olsztynka, który po 1945 roku doczekał się tam ulicy swojego imienia. W Ameryce, choć z czasem w mniejszym zakresie, pracował do 1965 roku. Co dziwne – choć to on nadzorował pierwsze miesiące działania szpitala nie pełnił wówczas funkcji dyrektora. Tym, dopiero 16.07.1949 r. został dr Piotr Fenc. Objął w miarę już okrzepłą infrastrukturę. Szpital, o łącznej liczbie 205 łóżek, podzielony był na trzy oddziały. Pierwszy, obserwacyjny, ulokowany w pawilonie na zewnątrz głównego gmachu, był miejscem selekcji cięższych i lżejszych przypadków, które trafiały następnie na dwa oddziały lecznicze, ulokowane odpowiednio na pierwszym i drugim piętrze budynku szpitalnego. Jedną z pierwszych decyzji administracyjnych doktora Fenca było zatrudnienie radiologa (był nim dr Czesław Zaworski). 1.04.1950 r., niespełna rok po objęciu placówki, dr Fenc został mianowany dyrektorem szpitala w Olsztynie, a jednocześnie do momentu wyznaczenia następcy pełnić miał funkcję dyrektora szpitala w Ameryce. Ten niewygodny rozkrok trwał kilkanaście miesięcy – dopiero 6.08.1951 funkcję dyrektora przejął dr Aleksander Fomicki.
We wrześniu 1950 r. rozpoczęła działalność przyszpitalna siedmioklasowa szkoła podstawowa, prowadzona przez Henrykę Oleksiak. Podobnie jak w przypadku samego sanatorium, otwartego mimo braku dyrektora, tu również paląca potrzeba okazała się ważniejsza od biurokracji – kadra nauczycielska dobrana była z łapanki, spośród mieszkających blisko osób z wyższym od przeciętnego poziomem wykształcenia. W zespole był tylko jeden magister, osoby z przedwojenna małą maturą, absolwenci gimnazjum. Szkoła przetrwała do 1956 roku, jej likwidację wymusiły zmiany w wieku przyjmowanych pacjentów. Wraz z rozwojem sieci sanatoriów przeciwgruźliczych na terenie całego kraju Ameryka zaczęła specjalizować się w leczeniu najmłodszych. Siłą rzeczy miejsce szkoły zajęło przedszkole – początkowo zajęcia organizowane były na terenie szpitala, a od 1960 r w pawilonie wybudowanym przez kadrę w „czynie społecznym”. Przyjmowanie nawet trzyletnich dzieci okazało się wyzwaniem dla… zakładowych konserwatorów! Z braku nowych mebli konieczne stało się skracanie nóg łóżek i stolików. Jak się wkrótce okazało, szpital nie mógł obyć się jednak bez szkoły. Jej ponowna organizacja nastąpiła już za rządów dr Witolda Maciejskiego, który objął stanowisko dyrektora w 1957 r.
Szkoła wystartowała ponownie w 1959 roku. Początkowo składała się na nią tylko jedna klasa, kierowana przez Janinę Kowalewską. Rok później drugą, równoległą klasę objęła Zofia Waraksa. Ilość klas i nauczycieli rosła stopniowo, zapewniano program nauczania adekwatny do rocznika, ale z poprawką na stan zdrowia pacjentów. Poszczególne lekcje zamiast standardowych trzech kwadransów trwały tylko pół godziny, żeby nie przemęczyć i tak już wycieńczonych swoja chorobą uczniów. Od 1962 roku, na wniosek pani Waraksy wprowadzono też nauczanie indywidualne, przyłóżkowe, dla najciężej chorych. W połowie lat 60-tych kierujący wówczas szkołą Edward Szczerski zorganizował w niej drużyny harcerskie, w myśl zasady, że harcerstwo to bardziej kwestia hartu ducha niż stanu zdrowia. W chwili obecnej szkoła zapewnia pacjentom indywidualny tok nauczania, oparty na przywiezionych przez nich podręcznikach, co pozwala im sprawnie wdrożyć się do nauki po powrocie do domu.
Doktor Maciejski opuścił szpital dziecięcy w 1962 roku, przejmując, jak niegdyś dr Fenc, stery Szpitala Chorób Płuc w Olsztynie. Jego następcą został dr Witold Sieciński, pełniąc obowiązki dyrektora przez 3 lata. Kolejny dyrektor, dr Wiesław Krygier, zmierzył się z poważnym wyzwaniem – szpital decyzją władz przekształcono w ośrodek sanatoryjno-prewentoryjny. W jednej placówce równocześnie leczyć się miały dzieci chore na gruźlicę i nabierać sił dzieci zdrowe, ale stykające się z osobami zarażonymi. Była to kontrowersyjna zmiana – dzieci z części prewentoryjnej miały przecież styczność ze swoimi chorymi, nieraz aktywnie prątkującymi rówieśnikami właśnie na terenie szpitala, nawet pomimo zachowania takich środków ostrożności, jak odseparowanie nauczania pacjentów chorych i prewentoryjnych. Z drugiej jednak strony – w nierównej przez lata walce z gruźlicą medycyna zaczęła zdobywać przewagę, liczba chorych znacząco spadła.
Spory procent dzieci leczonych na gruźlicę przejęły też sanatoria w Otwocku czy Rabce. Pojawił się dylemat jak zagospodarować infrastrukturę szpitala, by ten nie pracował na pół gwizdka. Projekty były rozmaite, rozważano połączenie Ameryki ze Szpitalem Dziecięcym w Olsztynie w jedną dużą jednostkę organizacyjną, były plany utworzenia ośrodka dla dzieci upośledzonych umysłowo. Ostatecznie w 1974 r, już za czasów kierownictwa dr Piotra Kozyry, ukonstytuował się Wojewódzki Szpital Rehabilitacyjny dla Dzieci. W skład jednostki wszedł oddział pulmonologiczny (nie można było przecież zaprzepaścić 30 lat doświadczenia!) i dwa oddziały rehabilitacyjne. Na oddziale pierwszym usprawniano dzieci z porażeniem mózgowym, na drugim – z wrodzonymi i nabytymi wadami postawy. Leczenie w szpitalu rehabilitacyjnym to długi, niekiedy wielomiesięczny proces, siłą rzeczy przebywające tu dzieci zżywają się z nim mocno – mieszkają tu i się uczą. Oczywiście szpital i szkoła dbały również o ich czas wolny – dzieci miały zapewnioną bogatą bazę rekreacyjną: boisko, plac zabaw, spacery po leśnych ścieżkach, ale miłym urozmaiceniem były też wizyty gości. Niektóre zapadają w pamięć silniej niż inne. W kronikach szkolnych znaleźć można zdjęcia z wizyty w Ameryce Wacława Kowalskiego. Aktor, będący wówczas u szczytu popularności dzięki roli kłótliwego Pawlaka w komediach Sylwestra Chęcińskiego, spotkał się z dziećmi z Ameryki 17.03.1975. Jego ekranowa prostolinijność nie była chyba tylko grą. Przy pożegnaniu rozpłakał się jak bóbr! Nieco inny przebieg miała integracja z grupą młodzieży wywodzącej się francuskiej polonii. Zagraniczni goście przebywali w Ameryce latem 1979 roku, a były to czasy, kiedy granice między ustrojami były trudne do przekroczenia tak dla ludzi, jak i towarów. Dzieci od goszczących je Polaków otrzymały więc prezenty dla rodziców we Francji – polski towar eksportowy numer jeden, czyli butelki Żytniej i Wyborowej. Jak się jednak okazało, trzeba było je wręczyć w dniu wyjazdu, a nie na powitanie. Rodzice upragnionych trunków nie dostali, a francuska młodzież powitała kolejny dzień z potężnym bólem głowy…
W 1975 roku w szpitalu zatrudniono lekarskie małżeństwo Krystyny i Andrzeja Janukowiczów, wcześniej pracujących w Olsztynie. Pan doktor Janukowicz, chirurg, zajął się rehabilitacją dzieci z wadami postawy, obejmując kierowanie drugim oddziałem rehabilitacyjnym. Dysponował o wiele skromniejszym niż dziś zestawem środków, tym bardziej cieszyły go wszelkie sukcesy. Do dziś wspomina swojego pierwszego pacjenta w Ameryce, chłopca z obustronną martwicą głowy kości udowej, którego wyrehabilitował tak dobrze, że dziś ZUS… nie chce mu uznać choroby Perthesa jako podstawy do wyższych świadczeń emerytalnych! Pani doktor do specjalizacji pediatrycznej dodała jeszcze alergologię. Poza tym wreszcie naukowo udowodniła coś, co 80 lat wcześniej dało początek szpitalowi, ale dotychczas funkcjonowało na zasadzie obiegowej mądrości. W latach 1977-1982 prowadziła badania klimatu na terenie Ameryki, porównując je z klimatem Olsztyna, skąd pochodziła większość pacjentów i klimatem innego dziecięcego uzdrowiska – Rabki. Jednocześnie monitorowała stan pacjentów wypisanych z Ameryki po leczeniu pulmonologicznym. Korelacja między pobytem w sanatorium a rzadszą późniejszą zapadalnością na schorzenia dróg oddechowych okazała się istotna, a klimat bardziej korzystny nawet w porównaniu z rabczańskim! Dr Kozyra kierował szpitalem aż do swojej śmierci w 1995 roku. Dyrekcję przejął po nim doktor Janukowicz, dokonując kolejnych przekształceń. Wobec coraz liczniejszego powstawania w województwie oddziałów i gabinetów rehabilitacji ruchowej dotychczasowe dwa oddziały rehabilitacyjne połączono w jeden, skupiając się na rehabilitacji neurologicznej. Profil oddziału pulmonologicznego, wobec wzrastającej ilości alergii u dzieci, zmieniono na alergologiczno-pulmonologiczny (prowadzony wtedy i do chwili obecnej przez panią doktor Janukowicz, dziś przemianowany na alergologiczno-rehabilitacyjny). Znacząco poszerzono bazę świadczeń fizykoterapeutycznych, tworząc m.in. gabinet hydroterapii. Z początkiem 2003 roku fotel dyrektora przejął wcześniejszy zastępca dyrektora ds. zarządzania i marketingu, dr inż. Roman Lewandowski. Okres jego trwających do dziś rządów to spektakularna rozbudowa obiektu. Do bryły szpitala dobudowano nowe skrzydło, gdzie znalazło się miejsce dla bloku operacyjnego chirurgii jednego dnia, sal pobytu dziennego i całej infrastruktury szkolnej. Przeobrażeniu uległ też teren otaczający szpital – zbudowano amfiteatr, kompletnie odrestaurowano plac zabaw i boisko (nota bene – nie była to jego pierwotna lokalizacja, na miejscu dotychczasowego boiska znajduje się dziś parking otoczony sosnami wyrosłymi z nasion poświęconych przez św. Jana Pawła II). Inwestycja kosztowała łącznie 7 mln. złotych, z czego trzy czwarte dofinansowały władze województwa. Otwarcie odnowionego obiektu, połączone z przyznaniem Ameryce statusu uzdrowiska, odbyło się w 2014 roku. Szpital w Ameryce jest obecnie największym rehabilitacyjnym szpitalem dziecięcym w kraju, w ciągu roku przyjmując nawet 10 tys. pacjentów. Cały czas poszerza wachlarz usług. Jest też placówką z olbrzymimi tradycjami. Jeśli czegoś można mu życzyć to tego, by kolejne karty jego historii były wypełnione dalszym rozwojem. Dziejowych burz zaliczył już wystarczająco dużo.